Zostałyśmy powołane, by być kobietami, które mówią o obecności Boga w naszym świecie i kochają do końca, aż do oddania życia.
 
W małym muzeum w Nazarecie znajduje się ciekawy kapitel pochodzący z jakiegoś dawnego kościoła: postać kobieca (Wiara?) w królewskiej koronie, z berłem zakończonym krzyżem w ręce, idzie naprzód trzymając za ręką inną osobę (Piotr? apostoł?), niezdecydowaną, i prowadzi wbrew niej samej w kierunku, na który ta nie ma żadnej ochoty.


Obie postacie prezentują postawy odmienne: "prowadząca" zdaje się być zupełnie pewna siebie, wsparta na krzyżu jak na pastorale i czerpiąca z niego moc, wzięła za rękę tę drugą, by zmusić ją do pójścia razem w jednym i tym samym kierunku. Ta druga, pochylona, zdaje się opierać i być pełna obaw: jej prawą dłoń podtrzymuje dłoń lewa osoby prowadzącej, niesamodzielna, idzie prowadzona przez Wiarę; lewą ręką przytrzymuje płaszcz, jakby się bała, że zostanie obnażona na oczach innych. To nie ona trzyma się Wiary, to Wiara uchwyciła ją jak zdobycz i nie puszcza. Znamieniem szczególnym tego kapitelu jest fakt, że twarz osoby prowadzonej jest dobrze zarysowana, gdy tej, która prowadzi, pozostaje nieokreślona. Możemy odgadywać, co znajduje się "poza", ale sprawa jest otwarta i pozostają nam tylko domysły.

Obraz ten przypomniał mi się, gdy zabrałam się do refleksji nad ikonami Samarytanki (J 4,1-42) i Samarytanina (Łk 10,25-37). Proponuję, by te dwie postacie pomogły nam skonkretyzować twarz owej postaci o nieokreślonej twarzy, a prowadzącej za rękę tę drugą, z którą w tej chwili się utożsamiamy. Możemy zobaczyć w niej naszą reprezentację, my - mężczyźni i kobiety, którzy wybraliśmy w Kościele tę formę szczególną miłości, jaką ukazał nam Ojciec, a którą nazywamy "Życiem Konsekrowanym". Spróbujemy raz jeszcze spotkać się z Niespodziewanym - z faktem pójścia za Panem Jezusem, który sam wprowadza na bardzo różne wiodące do celu drogi. Pozwólmy, by te dwie postacie ewangeliczne, bez imion (może dlatego, byśmy patrząc na nie mogli tam odczytać nasze własne ?), wzięły nas za rękę i stały się tymi, które wtajemniczają w chodzenie śladami Zmartwychwstałego Pana, by słowo, które znalazło w nich oddźwięk, ogarnęło także nas i wyprowadziło poza miejsce, w jakim znajdujemy się dzisiaj, na początku tego nowego tysiąclecia. Nie do nas należy jasne określenie, dokąd jesteśmy prowadzeni: do nas należy poddanie się doznanemu porywowi uniesienia i pójście wskazanymi drogami bez chęci wyznaczenia trasy. Per tuas semitas duc nos quo tendimus - "Prowadź nas twymi drogami do celu, do którego dążymy" głosi dawny hymn kościelny. Brońmy się od samego początku przed niebezpieczeństwem, jakim byłby nasz wybór drogi i nasza odpowiedź: jedynie uprzedzająca miłość Boga, który kocha nas prawdziwie i z całą mocą, może na nas oddziałać i pociągnąć za pomocą obu tych ikon. To, co należy do nas, przyjdzie później jako "gorące umiłowanie Chrystusa i ludzkości" i jako odpowiedź na tę miłość.

Podobnie jak w opowieści z Księgi Rodzaju o dziele stworzenia staniemy się świadkami dramatu w trzech aktach: wychodząc od sytuacji początkowej braku, chaosu i próżni, będziemy kontemplować działanie stwórcze Boga w stosunku do osób i zobaczymy pod koniec opowieści ich przemianę. Chociaż naszą uwagę skupią dwie ikony Samarytanki i Samarytanina, zatrzymamy się również na trzeciej postaci: uczonego w Prawie, który w opowieści Łukasza rozmawia z Jezusem i który występuje tu jako postać dwuznaczna: czy rzeczywiście nauczy się znajdywać życie wieczne tam, gdzie znalazła je Samarytanka? Czy pozwoli się kształtować, według propozycji Jezusa, na jego obraz i podobieństwo? Łukasz nie podaje, jaka była jego reakcja, a ten brak dookreślenia, który sprawę zakończenia pozostawia otwartą, pozwala nam znaleźć się na jego miejscu, z całą naszą wolnością, w obliczu wyzwania, jakim był nakaz Jezusa: Chodź i czyń podobnie.

Popatrzymy również na inne postacie drugorzędne obu scen. Są nimi faryzeusze, których Jan przedstawia jako przyczynę decyzji Jezusa opuszczenia Judei i udania się do Galilei przez Samarię, oraz uczniowie, którzy przynoszą Jezusowi pożywienie i są zaskoczeni, widząc Go rozmawiającego z kobietą; dalej samarytanie, którzy przyszli dzięki świadectwu tej kobiety, człowiek napadnięty przez zbójców i pół umarły, kapłan i lewita, którzy przeszli mimo oraz oberżysta, który zgodził się przyjąć rannego i się nim zaopiekować.

Nie mamy zamiaru stać się widzami, chodzi o to, by popatrzeć na każdą z tych postaci jak na naszych współczesnych, świadomi, że ich historia, ich postawa i ich reakcje mogą stać się naszymi. Otworzymy się na dobrą nowinę, która głosi, że moc stwarzania, jaką kontemplujemy, wzywa dziś do poddania się jej, do zgody na to, by kształtowały nas stwórcze dłonie Tego, który doprowadził do ich przemiany.

1. "Na początku" była próżnia

Podobnie jak w opowieści o dziele stworzenia, obie sceny ewangeliczne umiejscowione zostały w sytuacji "chaosu" - braku i próżni, a postacie wydają się naznaczone nie-wiedzą i nie-możnością: kobieta, która znalazła się z Jezusem przy studni i człowiek, który zaopiekował się rannym, to samarytanie - dysydenci o wątpliwej opinii, podejrzani. Kobieta ukazana jest pod znakiem "nie-posiadania": "nie ma" męża, a ten obecny "nie jest jej mężem". Obarczona codziennym trudem przychodzenia po wodę jak i konwencjonalizmem etnicznym i religijnym, mówi o tym otwarcie z Jezusem. Jej późniejsze zachowanie (inicjatywa ewangelizowania swego narodu) to zuchwałość, która kobiecie nie przystoi.

Uczony w Prawie nie wie, jak osiągnąć "życie wieczne", brak mu czegoś, czegoś szuka: pragnie poczuć się "usprawiedliwiony". I chociaż istnieje przepaść pomiędzy nim a kobietą, łączy ich ta sama sytuacja niepewności i poszukiwania życia: kobieta pragnie "wody żywej", o której mówi Jezus, uczony pragnie posiąść "życie wieczne". Ten brak życia, w pewnym sensie, stawia ich w położeniu rannego z paraboli, "na pół umarłego".

Jezus znajduje się również w sytuacji biedaka podatnego na zranienie: jest cudzoziemcem i nie ma czerpaka, choć więc jest spragniony, woda pozostaje dlań nieosiągalna. To samo powtarza się w spotkaniu z Uczonym: Jezus ma naprzeciw siebie eksperta, znawcę prawa, który pragnie "wystawić Go na próbę". Czyż ten Galilejczyk z Nazaretu byłby zdolny stawić czoła argumentacji "prawnika"?

Trasa wybrana przez Jezusa (prowadząca przez wrogą Samarię) była niepopularna i niebezpieczna. Jego zachowanie: prośba o wodę skierowana do kobiety, burzyło konwencjonalne zasady kontaktów między Żydami i Samarytanami jak i między mężczyznami i kobietami. Było naganne i wykraczało poza ówczesne obyczaje. Wobec kobiety Jezus ukazał się naznaczony "nie-posiadaniem". Znak ten w Ewangelii Jana opisuje zawsze pozycję, która przynosi straty i naraża na ryzyko znalezienia się poza: nie mają wina (2,3); nie mam człowieka, aby mnie wrzucił do wody (5,7); czy macie ryby? Nie. (21,5).

Ale jeszcze bardziej zaskakujące jest to, że sam Ojciec uczestniczy, w jakiś sposób, w tej sytuacji braku: Jezus powie o Nim, że "szuka" (to prawdziwych czcicieli szuka Ojciec...4,23), a w paraboli o Samarytaninie, chociaż nie ma żadnego doń odniesienia, jest obecność sprowadzona do poziomu zerowego.

Podobnie jak Bóg Stwórca, który panuje nad chaosem i prochem ziemi, narratorzy obu scen "korzystają" bardziej z braków swych postaci niż z ich cech pozytywnych: ani początkowa obawa kobiety i jej "pięciu mężów", ani pragnienie Uczonego znalezienia usprawiedliwienia, nie stanowią przeszkód do spotkania z Jezusem. Nie będą nimi również nieprawowierność Samarytan czy też uprzedzenia etniczne lub obyczajowe uczniów: świadectwo kobiety doprowadzi tych pierwszych do wiary; tym drugim Jezus odkryje, że pokarmem Jego jest pełnienie woli Ojca, a spotkanie z kobietą i z jej narodem to już zapowiedź oczekiwanych żniw.

Odwrotnie, osobistości, które prezentują ustalony ład świata i których wyższość wydaje się oczywista, pozostają na marginesie całej przemiany i całego przekształcenia: faryzeusze na początku tekstu Jana, tak pewni swego osądu na temat współzawodnictwa między Jezusem i Janem (3,22 i nast.); kapłan i lewita z paraboli, przekonani, że uniknęli skażenia oddalając się, jak przypuszczali, od trupa. Inni reprezentanci prawomyślności również rzucają cień na te dwie sceny: w bezpośrednio uprzednim kontekście spotkania z Samarytanką Nikodem został przedstawiony jako "faryzeusz i żydowski dostojnik" (3,1). Naprzeciw niego stoi nieprawowierność Samarytanki, tej, która ostatecznie przyjęła Jezusa. (Nikodem zrobi to dopiero pod koniec Ewangelii. J 19,39). A przed rozmową Jezusa z Uczonym w Prawie Łukasz umieścił scenę, podczas której Jezus błogosławi Ojca za to, że "zakrył te rzeczy przed mądrymi i roztropnymi, a objawił je prostaczkom" (Łk 10,21). W odniesieniu do tego oświadczenia tym, który będzie pasował do tej wypowiedzi, okaże się "prostaczek" Samarytanin, a nie "mądry" prawnik.

Lecz parabola okazuje się jeszcze bardziej polemiczna poprzez zdumiewającą perspektywę: oto w centrum znajduje się człowiek pół-umarły, określenie pozostałych osób wiąże się z nim, brak też dyskusji na wysokim poziomie - teoretycznej na temat istoty bliźniego, interesuje poziom przyziemny - gdzie ranny się znajduje.

Łącznie z wszystkimi tymi elementami przekraczania, z zerwaniem z logiką i z wymiennością konwencjonalnych schematów, narratorzy zdają się dążyć do destabilizacji, do wytrącenia czytelnika z równowagi i podważenia wszelkich pewności: nieprzewidziane zastępuje to, co zwykłe, a niespodzianka to, co normalne. Zwyczajność ustępuje miejsca nowemu i czytelnik, który początkowo dzielił punkt widzenia kobiety i doceniał zaniepokojenie Uczonego, staje nagle wobec reakcji Jezusa całkowicie różnych od tych, jakie oczekiwał. Jest to "efekt zaskoczenia", który sprawia, że wartości, osądy, zwyczaje i ustalone role nagle stają pod znakiem zapytania.

Na początku obrazy te, niejasne i wprowadzające w błąd, pod koniec odsłonią swe prawdziwe oblicze: miejsca, w których rozgrywają się obie sceny (studnia w polu, niebezpieczna droga...), dalekie od zabezpieczeń, jakie daje miasto czy świątynia, ukazują się nagle jako przestrzeń spotkania z Bogiem. Z trzech osób z przypowieści nie te, które prezentują jakąś godność (kapłan, lewita) i postępują w uznany sposób, lecz właśnie ten, który należy do narodu heretyków i schizmatyków znajdzie się na pierwszym planie. Podróżny, spragniony i samotny na wrogiej ziemi, okazuje się Synem Bożym, który obdarza wodą żywą i który naprawdę wie, jak stać się dziedzicem życia wiecznego.

2. "A wreszcie rzekł Bóg: Uczyńmy człowieka na Nasz obraz (...)
I ulepił człowieka z prochu ziemi i tchnął w jego nozdrza tchnienie życia". (Rdz 1,26; 2,7)

Te dwie opowieści przynoszą słowa Jezusa skierowane do poszczególnych postaci i pokazują Jego stwórcze działanie jak i stwarzanie na nowo w odniesieniu do każdej z nich. On jest rzeczywiście głównym bohaterem jak i organizatorem obu scen, to On decyduje o strategii spotkania.

Wyrobiony garncarz, Jezus robi to samo, co narrator Księgi Rodzaju przypisuje Bogu: jak prawdziwą glinę cierpliwie modeluje Samarytankę. I, podobnie jak pierwszy Adam otrzymał od Boga tchnienie, które przemieniło go w istotę żywą (Rdz 2,7), ona otrzymuje wodę życia. Samarytanin z paraboli, uczyniony "na obraz i podobieństwo" Boga, zostaje przedstawiony Uczonemu jako wzór: "idź i działaj na obraz i podobieństwo tego samarytanina, ponieważ jest on teraz ikoną wnętrza miłosierdzia Boga". Podobnie jak w ogrodzie wszystkie byty stworzone otrzymały imię, tak ci, którzy pojawili się na scenie bez imienia, otrzymają nową tożsamość ofiarowaną wszystkim: "poszukiwani przez Ojca", "wdzięczni za dar", "wezwani, by czynić podobnie jak Samarytanin".

Sprawny rybak, Jezus zarzuca sieci i ściąga liny, by ci, z którymi prowadzi dialog (Samarytanka i Uczony), opuścili duszące ich zwodnicze wody pospolitości i pragnienie usprawiedliwienia się.

Dobry pasterz, który zna swoje owce, wyprowadza je z pustyni powierzchowności i intelektualizmu i prowadzi ku głębi i ku autentyczności, nawołuje do opuszczenia mrocznych dolin fałszywych miejsc ucieczki i kieruje do ziemi Daru: do otrzymanego (dar wody żywej) i tego, co trzeba dać, (ocalić życie znajdującego się na granicy jego utraty). Oddając "cześć Jego imieniu" słowem przekazuje przekonanie, że jakiekolwiek byłyby negatywy położenia, On ma moc otworzyć przed nimi drogi wyjścia: "Gdybyś znała dar Boży..." Lecz samarytanin zobaczył go i podszedł do niego"... To na tym polegają "źródło spokojnych wód" i "zielone pastwiska", na których pozwala im odpoczywać.

Mistrz mądrości i zręczny rozmówca, sięga po wszystkie środki wypowiedzi i wynajduje strategie zbliżenia: pyta, prowadzi dialog, wysuwa argumenty, proponuje, próbuje przekonać, opowiada, sugeruje, potwierdza, docenia postawę drugiego, prowokuje podobne czy odmienne reakcje, ośmiela się rzucić rozkaz. Towarzyszy kobiecie i Uczonemu w ich unikach i urządza się tak, że spotyka się z nimi na ich terenie, gdzie nie ma ucieczki i muszą stanąć twarzą w twarz z własną prawdą czy ignorancją: "Nie mam męża...", "A kto jest moim bliźnim ?" Na początku przyjmuje ich punkt widzenia, by poprowadzić tam, gdzie Sam chce, nie wycofuje się, gdy kobieta sięga po usprawiedliwienia, a Uczony zasłania się teorią: Jezus, początkowo "zmęczony" czy świadomy, że Uczony chce "wystawić Go na próbę", nie zraża się oporem i pułapkami swych rozmówców i nadal próbuje stosować różne taktyki nawiązania kontaktu. Podczas swej rozmowy z kobietą unicestwia jej dwuznaczne wypowiedzi: ona brała Go jedynie jako odbiorcę jej wody, On odsłonił jej Siebie jako dawcę , a kiedy ona zamyka się i broni, On odwołuje się nie do tego, co ona robi, lecz kim jest. Zagadkowe i prowokacyjne odpowiedzi, jakich jej udziela, prowadzą ją wprost do Niego i, ostatecznie, do Ojca.

Przyjaciel, który szuka, jak wejść w kontakt osobisty, nigdy nie wypowiada sądów moralnych ani słów dezaprobaty czy wymówek: zamiast oskarżać woli prowadzić dialog i wysuwać propozycje, używa języka, który trafia do serc tych, z którymi rozmawia i wykorzystuje strategię "pustej przestrzeni". W rozmowie z kobietą sformułowanie: gdybyś wiedziała, kim jest ten, kto ci mówi... pełni rolę wywołania "efektu dystansu" i pozwala, że pomiędzy obojgiem powstaje przestrzeń, w której kobieta czuje się rozpoznana i może stawiać pytania: tożsamość Jezusa (Żyd), tak jednoznaczna na początku rozmowy, została zakwestionowana. A w tej przestrzeni Jezus działa powoli, nie spieszy się z zajęciem centralnego miejsca, okrężną drogą prowadzi do zatroszczenia się kobiety o dostęp do źródła życia "innego".

W dialogu z uczonym w Prawie odpowiada na jego pytanie nie w formie dania mu lekcji ani też wysuwając racje tego samego pokroju: szuka także "pustej przestrzeni" pomiędzy nimi i w ten sposób daje mu okazję odkrycia samemu tego, o co pytał. Posługując się parabolą przekształca pojęcie bliźniego, to, jakie miał uczony, przywykły do subtelnych dygresji teologicznych i do stawiania pytań, argumentacji, dyskusji rodem z retoryki. Nic z tego nie przeszkadza ani nie utrudnia Jezusowi w zaprowadzeniu go na inny teren, na którym ekspert nie jest tym, który wie, lecz tym. który działa.

Artysta i malarz doskonały, kreśli cechy Samarytanina dając - bezwiednie ? - własny autoportret: w obrazie człowieka, który, powodowany współczuciem, zbliżył się do zranionego, widzimy odbicie wartości, przekonań i upodobań samego Jezusa, Jego teologię i katechezę, Jego obraz Królestwa, osąd profetyczny, to, co ma dlań znaczenie, a co nie (kult, świątynia, przestrzeganie przepisów...), co uważa za grzech, zaniechanie czy cnotę, także swoją własną propozycję postępowania. Ikona Samarytanina staje się w ten sposób malarską wersją Błogosławieństw.

Znawca ludzkości pokazuje się niezwykle uważny i zainteresowany wnętrzem swoich rozmówców: w sercu Uczonego odczytuje jego chęć wystawienia Go na próbę, a później usprawiedliwienia się; u Samarytanina podkreśla jego współczucie, które kazało mu zająć się zranionym; u kobiety odkrywa źródło, które może wytrysnąć z głębi niej samej, w przeciwieństwie do dawnego prawa i zewnętrznych przykazań, odsłania jej także świat wewnętrzny, w którym żyje Ojciec i którego szuka.

Prorok owładnięty płomieniem Absolutu Boga i pasją sprawiedliwości, pyta, potrząsa i rozbraja swoich oponentów z wszelkich wybiegów czy kombinacji, które ich oddalają od pierwotnej prawdy, a która jawi się nieuchronnie: Bóg jest Ojcem, a istoty ludzkie - bliźnimi.

3. "Bóg im błogosławił..." (Rdz 1,28),
"wskutek czego stał się człowiek istotą żywą" (Rdz 2,7).

Postacie obu scen (Samarytanka, Uczony...) otrzymały wezwanie do stania się "nowym stworzeniem". Przed nimi alternatywa: albo pozostać przy posiadanej wiedzy i swych przekonaniach, szukając wody żywej i usprawiedliwienia w pełnych studniach świątyń, praw, zwyczajów, albo wybrać "życie nowe" i pozwolić pociągnąć się Jezusowej propozycji przekształcenia i "przemienienia".

3.1. Proces paschy

W obu tekstach widać przejście z jednego sposobu myślenia i sądzenia do drugiego, z dotychczasowych zwyczajów, struktur i przekonań na inne, a my w tym paschalnym procesie (pascha znaczy przejście) towarzyszymy "śmierci": co wydawało się definitywne, okazało się prowizoryczne, a zasadnicze podstawy pewności, zaprezentowane na początku każdego z tych tekstów, okazują się niezdolne do przekazania "wody żywej" i "życia wiecznego" i bledną całkowicie w spotkaniu z tym co nowe, z zachowaniem się i ze słowami Jezusa.

Litera prawa, do której odwołuje się Uczony, by się usprawiedliwić, okazała się niezdolna zapewnić życie, - również odpowiedzieć na pytanie o bliźniego. Jeśli kobieta reprezentuje tych, którzy próbują zaspokoić swoje pragnienia uciekając się do tradycji przodków, Uczony z teorii wie, kim jest bliźni. Jezus, odwrotnie, nie proponuje jakiegoś ideału, lecz zachęca swych rozmówców do przyjęcia daru i do skupienia się nie na sobie i swej doskonałości, lecz na kontaktach z podobnymi nam. Nie tworzy problemu naukowego ani nie wkracza na teren kazuistyki, lecz pozostaje na poziomie podstawowym: istoty ludzkiej ze swymi potrzebami, wspólnymi wszystkim, niezależnie od ideologii czy wyznania, który pozwala rozpoznać bliźniego przez implikację. Miejsce starych instytucji zajmuje "nowa droga" Jego ciała (Hbr 10,20); człowieczeństwo Jezusa wyznacza przestrzeń spotkania: Jego zmęczenie na początku i Jego pragnienie umożliwiają wymianę i wzajemność; a sposób, w jaki Jezus się wypowiada, sprawia, że ten, który pozostawał w krainie teorii wchodzi w kontakt z realnymi osobami, z ich realnym zachowaniem się, i w ten sposób uczy się, iż prawdziwa mądrość polega na byciu człowiekiem.

Sama "wiedza" okazuje się rzeczą jałową: tak Samarytanka jak Uczony zwracają się do Jezusa z pytaniami i oczekują od Niego poszerzenia zakresu swego poznania. ("Jakże ty prosisz mnie...?", "Skąd weźmiesz?", "Czy ty jesteś większy od...?", "Co mam czynić?", "A kto jest moim bliźnim?") Samarytanka pozostaje w kręgu myśli swego narodu, podkreśla różnice pomiędzy grupami etnicznymi, górami, teologią, oddziela osoby, odmawia im możliwości nawiązania kontaktu, oczekiwanie na Mesjasza sprowadza do czekania na wiedzę ("Kiedy On przyjdzie, objawi nam wszystko"). Jeśli chodzi o Uczonego, jego "wiedza" podobnie nie zapewni mu "życia wiecznego". Znając doskonale prawo nie ma jednak pojęcia, kto jest bliźnim, którego należy kochać. Jezus ofiaruje jednemu i drugiemu "wiedzę alternatywną" i zaprasza do wyjścia z "wiedzy złożonej", by zaprowadzić do prawdy, do której dochodzi się dzięki rzeczywistości dotykalnej i konkretnej, a nie drogami uogólnień. Jego słowa mają na celu nie powiększenie ich wiedzy, lecz sprowokowanie do zmiany życia. Podobnie "studnia Jakuba", symbol mądrości prawa, i "to co jest napisane w prawie", tracą swą siłę, zastąpione przez "wodę żywą" i przez apel, by nie czytać lecz patrzeć na osoby i ich zachowanie się i postępować jak Samarytanin. To czyniąc a nie wiedząc zdobywa się życie. Wiedza ostateczna zastępuje prowizoryczną, przejściową i to teraz, a nie w przyszłości i dzięki słowu Jezusa mamy dostęp do nowego poznania.

Role i stereotypy również zostały przezwyciężone: niewiasta w sposób zaskakujący przemawia i staje się świadkiem i ewangelizatorem dla swego środowiska, czyni to, co dotąd było zarezerwowane dla mężczyzn. Jeśli chodzi o Samarytanina, został on przedstawiony przez Jezusa jako ktoś, kto zajmuje się człowiekiem na pół umarłym i razem z nim pełni funkcje przywracania do życia: zbliża się, dotyka, opatruje, podnosi, dźwiga, szuka dlań schronienia i opieki, zabezpiecza pobyt i wyżywienie. Są to naturalne zachowania kobiety i matki.

3.2. Przemiana postaci

SAMARYTANKA wchodzi na scenę jako "kobieta z Samarii", a opuszcza ją jako znająca źródło "wody żywej" i świadoma, że Ojciec szuka jej, by stała się czcicielką. Jej przemieniona tożsamość zmieniła ją w ewangelizatorkę, która dzięki swemu świadectwu sprawiła, że wielu przyszło do Jezusa i uwierzyło w Niego. Ta, która mówiła o "czerpaniu wody" jako o obowiązku wymagającym wysiłku i pracy, pozostawia swoje wiadro: Jezus odkrył jej dar, za który nie trzeba dać coś w zamian, który otrzymała bezpłatnie.

SAMARYTANIN, który wszedł na scenę także anonimowo, określony jedynie swą przynależnością etniczną, poznał swoją prawdziwą tożsamość: miłosierdzie, jakie mieszkało w jego sercu, sprawiło, że poczuł się bliźnim tego, który był w potrzebie. Otrzymuje on od Jezusa nowe imię: poruszony - "który wzruszył się głęboko". Jeśli chodzi o Uczonego, wypowiadającego się na temat życia wiecznego w terminach posiadania ("osiągnąć..."), stanął on przed wyzwaniem przemiany w jednym odruchu zapomnienia, nie myślenia o sobie, podobnego do gestu Samarytanina.

Jak woda, która "tryska ku żywotowi wiecznemu", prąd bezinteresowności przepływa przez te teksty i przemienia postacie: kobieta, po pokusie przedstawienia Jezusa swemu ludowi wycofuje się, by to oni odkryli Go i uwierzyli, a nie opierali się na jej świadectwie. Sprowadzona na dno własnego wnętrza dzięki konsekwentnemu procesowi, który sprawił, iż przeszła od rozbicia do scalenia, to ona, uczennica Mistrza, pociąga i prowadzi do Niego. Samarytanin także się wycofuje i pozostawia wolną przestrzeń, jak matka, która po urodzeniu dziecka odcina pępowinę, by nie pozostawało w zależności.

BLIŹNI - w ustach Uczonego termin dość nieokreślony, mało konkretny i trudny do identyfikacji, okazuje się kimś z krwi i kości. Nie można go definiować poprzez zbliżenie większe czy mniejsze do kogoś innego: teraz okazuje się "zadomowionym" w sercu każdego, kto swe kontakty z drugimi opiera na ty i zamienia w tych wszystkich, którzy bezinteresownie biorą na siebie ciężary drugich i pozwalają im żyć.

JEZUS, którego na początku spotkaliśmy jako żydowskiego turystę, zmęczonego i spragnionego, objawia się jako źródło wody żywej, jako Pan, Prorok, Mesjasz i Zbawiciel świata, jako Syn, którego pokarmem jest pełnienie woli Ojca. Sam siebie określa poprzez swą zdolność nawiązywania kontaktów międzyludzkich: "Ja, który mówię z tobą", a, jako Pan pierwszego przymierza, prowadzi niewiastę do nowego, "na pustynię", by "mówić jej do serca", i tak wypełnić obietnicę daną Izraelowi: "a poznasz Pana". (Oz 2,16,22) W dialogach tych Jezus ukazuje się jako mający autorytet, co pozwala Mu używać nakazującego języka przykazań Bożych: "Wierz mi, niewiasto", powiedział do niej; "To czyń, a będziesz żył"... "Idź i ty czyń podobnie" - poleca Uczonemu.

Obraz Boga jest również odmieniony: to już nie bóg obrażony i odległy, przebywający w sanktuariach zbudowanych rękami człowieka czy dyktatorów prawa ani też odbiorca, który domaga się prezentów, darów lub ofiar składanych w świątyni. Dzięki Jezusowi objawia się jako Bóg rodzący życie, ten, który daje i szuka, do którego można mówić "Ojcze" i który nie pozwala się zamknąć czy wziąć w posiadanie, ponieważ jest Duchem. Jeśli nas szuka, to dlatego, że pragnie poszerzyć naszą egzystencję i obdarzyć radością i pełnią. Aby go znaleźć, nie trzeba patrzeć w górę, ponieważ ten, który zeszedł w krzaku na pustyni i wypływa jak źródło na dnie każdego serca, odkrywa nam swą obecność w poranionych, leżących w rynsztokach. "Cześć w Duchu i w prawdzie", jakiej szuka, według najlepszej tradycji proroków może okazać każdy, kto zbliża się do drugiego z chęcią niesienia pomocy. Kiedy kapłan i lewita oddalają się, by nie stać się nieczystymi i móc składać ofiary, Samarytanin, z marginesu świata ofiarniczego, nie potrzebuje szukać daru, ponieważ nosi go w sobie samym, a jest to jedyny dar, o jaki Bóg się upomina: miłosierdzie i współodczuwanie. (por. Mi 6,8)

Nie jesteśmy świadkami "normalnego" zakończenia, typowego dla panujących konwenansów (kobieta powróciłaby do wsi z dzbanem pełnym wody ze studni; Uczony byłby zadowolony wyrażając swą opinię na temat Prawa i otrzymując teoretyczną odpowiedź...) Obojgu otwarł się inny horyzont, wskazujący na inne wyjście, nieprzewidziane i niezwykłe, ukierunkowane na źródło życia ("woda tryskająca na życie wieczne"... "to czyń, a żyć będziesz"...). W obu wypadkach zerwanie z pierwszym zamiarem ( zaczerpnąć wody, znaleźć odpowiedź na pytanie czy kontynuować podróż w wypadku postaci z paraboli...) warunkuje dostęp do czegoś dużo większego (otrzymać "wodę żywą", stać się "bliźnim" i praktykować "miłosierdzie"). Wiadro, pozostawione i próżne, gesty Samarytanina, który nalewa i daje to, co doń należy (oliwa, wino, pieniądze...) świadczą, że życie zdobywają strata i dar. (por. Mk 8,35)

3.3. Zakończenie pozostaje otwarte

A jednak rozwiązanie w obu tekstach nie jest takie same: kiedy historia niewiasty prowadzi do nowej relacji, która dzięki Jezusowi przechodzi w zbliżenie, Uczony zdaje się stać przed alternatywą. Nie wiemy, czy zamknie się w swym więzieniu legalizmu, jeśli zboczy z drogi, czy też, jak Samarytanka, będzie szukał życia wiecznego tam, gdzie się ono znajduje: w tych, którzy zostali życia pozbawieni. Próba dogłębnego nawrócenia, podjęta w stosunku do niego przez Jezusa, pozostaje otwarta: podobnie jak w dialogu z niewidomym Bartymeuszem, Jezus zapytał go w sposób godny podziwu: "Co chcesz, abym ci uczynił?" i ofiarował inną perspektywę, inne miejsce zakotwiczenia, różne od własnego ja: osobę drugiego. Uczony, niewidomy, przypuszczał, że pojęcie bliźniego definiuje się w relacji do siebie samego i pragnął się dowiedzieć, gdzie przebiega granica pomiędzy tymi, którzy byli jego bliźnim, a którzy nim nie byli. Tymczasem optyka ofiarowana mu przez Jezusa jest całkowicie różna: "To nie do ciebie należy decyzja, kto jest twoim bliźnim, to ty masz się pokazać bliskim każdej ludzkiej istocie, która jest w potrzebie. To nie ty stanowisz centrum, lecz ten drugi, do którego powinieneś się zwrócić. Popatrz na tego samarytanina: to on jest ikoną inności i dobrowolności, uczyniony na obraz i podobieństwo Boga samego. Naucz się od niego sprawiedliwości, która otwiera drzwi do życia wiecznego: tak więc gdy jeden nie był zdolny ocalić własnego życia, ten wybrał życie w jego imieniu i to życie jest jedynym szlakiem, jaki pozostał do przejścia."

Po tym kontemplacyjnym wywodzie na temat obu tekstów ewangelicznych możemy zrobić krok dalej, zapytać się, gdzie "wciągają " nas te postacie, w jakim kierunku zdają się nas prowadzić.

4. Trzymając Samarytankę za rękę.

Gdyby niewiasta samarytanka wzięła nas za rękę, co by nam powiedziała i dokąd poprowadziła?

Zapewne zaproponowałaby nam, byśmy towarzyszyli jej do studni Jakubowej i opowiedziała, jak tam doszła ze swoim dzbanem opróżnionym z potrzeb i niemożności, ale to nie stało się przeszkodą, by człowiek, który tam czekał, dokonał w niej swego dzieła. I jeśli nauczyła się czegoś na temat Jezusa, to tego, że nie zatrzymują Go nasze bariery i opory, że jak Syn, który widział działającego Ojca (por. J 5,19), szuka w nas tej szczeliny; z której wypływa nasze najgłębsze pragnienie, tak jak gdyby był przekonany, że jedno większe pragnienie może usunąć w cień te pomniejsze. Może dzieje się tak dlatego, że pozwolił jej wypowiedzieć wszystkie swe uprzedzenia, opory i obawy, tak by wypłynęło na powierzchnię pragnienie życia, ukryte w sercu; wówczas "posłużył się" tym pragnieniem: "O gdybyś znała dar Boży..." Bez pierwszego nie doszłaby do rozpoznania swego nienasycenia; bez drugiego On pozwoliłby jej odejść z dzbanem pełnym wody niezdolnej ugasić jej pragnienia.

Gdybyśmy zapytali ją, jak doszło do przemiany jej pragnienia, zwróciłaby nam uwagę, że nie wolno nigdy pozwolić, by coś lub ktoś gasił czy odciągał nas od pragnień, u których źródeł stoi opowiedzenie się za pójściem za Jezusem na drodze Życia Zakonnego; że należy je zawsze podtrzymywać żywe i niespełnione, ponieważ to w nim kryją się nasze najlepsze "rezerwy ludzkie", pomagające zachować postawę otwarcia i oczekiwania wobec Daru, którego nigdy nie poznamy w pełni.

Jeśli zaś chodzi o jej doświadczenie misyjne wobec własnego ludu, mogłaby nam powiedzieć o strategii prowadzenia go do Jezusa: to od Niego nauczyła się, jak być ekspertem w dziedzinie ludzkiej, jak dotrzeć do pragnień, uśpionych w sercu każdego i jak szukać "pęknięć" - miejsc pozwalających na dopływ łaski, ponieważ to tam Jezus już działa. Lepiej także, gdy w takim wypadku nie próbują swych sił wszelkie "indywidualności zajmujące się zawodowo duchowością", gdyż jedynie "poszukiwacze studni" zdolni są zbliżyć się i "dotknąć", tracić czas, przenikać pozory i tak sprawić, by wytrysnęło źródło, jakie każdy w sobie nosi.

Próbowałaby nas przekonać o doniosłości towarzyszenia sobie wzajemnie i podtrzymywania wiary, ucząc równocześnie odczytywać życie i pozwalać, by każdy mógł dzielić się wodą swego doświadczenia; bez wątpienia okazałaby zaciekawienie i chciałaby wiedzieć, gdzie kierujemy wody naszych potoków uczuciowych i czy nasze śluby dają naszym działaniom ukierunkowanie apostolskie, jakie widzimy w życiu Jezusa. Może miałaby odwagę zapytać nas o imiona naszych mężów, tych wszystkich rzeczywistości, z którymi wchodzimy w układy i które oddalają nas od naszego Centrum:
* mąż "niedoinformowania i konformistycznej głupoty", który każe nam wierzyć, iż nie ma żadnego sposobu na dzisiejszy świat ( "to prawa rynku"... "to cena, jaką płacimy za współczesne technologie"...) i twierdzi, że najmądrzejsze, co możemy zrobić, to dostosować się.
* mąż "neoliberał i konsument", który pociąga do przyjęcia błędnej postawy bycia "jak wszyscy", stwarza wzrastającą konieczność komfortu i doprowadza do tego, że uważamy za normalne znajdować się w miejscu wygodnym, dalekim od wszelkiego ryzyka oraz opierać się, zasłaniając się "roztropnością", wszystkiemu, co mogłoby domagać się jakiejś zmiany. W ten sposób, na skutek życia, "iskra szaleństwa", która mobilizowała nas do naśladowania Jezusa, gaśnie, nasze spojrzenie traci jasność widzenia, a miejsca, gdzie powinniśmy się znaleźć, przestają być dostrzegane.
* mąż "indywidualista", który ukrywa przed nami odmienność, uwodzi z łatwością życiem jakimkolwiek i powierzchownym, w którym cierpienie innych do nas nie dociera, podobnie jak doniosłość obecności Boga czy niebezpieczna pamięć o Jego Ewangelii.
* mąż "pseudoterapeuta", który narzuca psychologizm jako ostateczne wytłumaczenie wszystkiego i zawsze podejrzewa nasze pragnienia, odmawia im systematycznie pochodzenia transcedentalnego i umieszcza na płaszczyźnie pozytywizmu hermetycznego: wszystko znajduje swoje odniesienie w głębinach naszej psyche, reszta to tylko zwodne projekcje. Dlatego odmawia naszej wolności sięgnięcia poza nas samych.
* mąż "zeświecczony", który oddala nas od studni, od pogłębionego spotkania z Panem Jezusem i od doświadczenia mistycznego, który kształtuje nasze życie jedynie według imperatywów etycznych, "ześwieccza" nasze serce i czyni nas niezdolnymi do wyrażenia doświadczenia duchowego. To tutaj rodzi się całkowita niezdolność do mówienia o tym, co wzniosłe, ten lęk przed tajemnicą i symbolem, te drętwe liturgie i ten apostolski aktywizm, gdzie już nie ma miejsca ani czasu na "bierną", cichą, szczodrą i wytrwałą modlitwę.
* mąż "spirytualista", który popycha nas stale do wznoszenia sanktuariów i wymykania się ku nowym wzgórzom sakralnym, do "odnowy" na wzór mglistych cech new age, bez kontaktu z rzeczywistym życiem i codziennością.
* mąż "bałwochwalca", który każe nam czcić środki i narzędzia, instytucje, ryty i prawa, utrudniając coraz bardziej to uwielbienie, na jakie czeka Ojciec, i które nie ma nic wspólnego z "powrotem" do zakonności.
* mąż "tysiąc rzeczy do zrobienia", który ukrywa wewnątrz dawny dynamizm szukania usprawiedliwienia w dziełach, kształtuje nas bardziej na dawców niż otrzymujących i przemienia niepowodzenia apostolskie albo starość w prawdziwie wstrząsające wydarzenia, ponieważ wtedy praca traci swe odniesienie do absolutu.

Lecz Samarytanka, która została uwolniona z wszelkich rodzajów bałwochwalstwa, powiedziałaby przede wszystkim:

"Zachowajcie cierpliwość w stosunku do powolnego tempa dokonujących się procesów w chwili zrywania z owymi "małżonkami". Bądźcie pewni, że w każdym z was znajduje się studnia i Mistrz czeka na was, siedząc na jej ocembrowaniu. Zaufajcie Jego sile przyciągania, Jego cierpliwości w przezwyciężaniu linii obrony, Jego pragnieniu sprowadzenia was aż na samo dno waszego życia, Jego źródłom wewnętrznym i tajemnym, ponieważ umie On towarzyszyć temu schodzeniu bez niecierpliwości i bez nacisku. Kiedy słyszałam, jak mówił, dwa razy: "woda, którą Ja dam", wiedziałam, że przeniknięty był mocnym pragnieniem wciągnięcia wszystkich w swój nurt.

Nie zadawalajcie się jedynie tym, co wiecie o Nim: przejdźcie przez cały proces intymności, na który macie szczęście być zaproszeni. Na początku widziałam w Nim tylko Żyda, lecz poprowadził mnie w taki sposób, że odkryłam Go jako Pana, Proroka i Mesjasza, jako Tego, na którego stale czekałam nie wiedząc o tym. Miejcie odwagę wzywać Go nowymi imionami, takimi, które nigdy nie pojawiły się w dawniejszych modlitewnikach z waszego klęcznika.

Nie bójcie się odkryć pragnienia, jakie w sobie nosicie, nie wprowadzajcie samych siebie w błąd wierząc, że wasza pozycja osób konsekrowanych chroni was przed niepewnością i wrażliwością, jakie mieszkają w każdej ludzkiej istocie: zmieńcie waszą postawę odwiecznego "dawcy" i poczujcie się piechurem razem z tymi, którzy maszerują i poszukującym razem z szukającymi. Tylko w taki sposób przeżyjecie radosną niespodziankę bycia ewangelizowanym przez tych, którym pragniecie głosić Ewangelię. Nauczcie się uważniej słuchać, zamiast głosić i kierować, stańcie się ekspertami w dziedzinie pytania, prowadzenia dialogu, dzielenia się z innymi tym ubóstwem, które czyni nas wszystkich równymi. Jedynie pod warunkiem zdania sobie sprawy z waszego pragnienia będziecie mogli doznać tego samego, czego ja nauczyłam się przy studni: spragniony człowiek, który prosił mnie o wodę, okazał się ostatecznie tym, który ugasił moje pragnienie i to zadecydowało o tym, że powiedziałam o nim mojemu ludowi. To właśnie dlatego, że wiedziałam, iż potrzebuję zbawienia, mogłam głosić innym, że spotkałam kogoś, kto mnie zaakceptował bez żadnego osądzania czy potępiania. Przyjdźcie do studni i świętujcie razem ze mną fakt, iż własne rozpoznane ubóstwo i nawiązanie kontaktu z Jezusem nie stanowią nie tylko przeszkody w otrzymaniu daru wody żywej, lecz są najlepszą okazją przyjęcia jej i sprawienia, by wytrysnęła ku Życiu wiecznemu.

Lecz powtarzam, uprzedzam: On może czekać na was wszędzie, nie ma znaczenia miejsce czy chwila, właśnie wtedy, kiedy czujecie się zaplątani w jakieś małe sprawy, wzajemne nieporozumienia, czy prawidłowości rubryk albo przywilejów. Jeśli zatrzymacie się, aby słuchać, jesteście zgubieni na zawsze: On, na początku, poprosi o coś bardzo prostego ( "daj mi pić", "zawołaj twego męża")..., lecz w końcu wrócicie do siebie bez wody, bez wiadra, lecz z pragnieniem, nieznanym dotąd, przyprowadzenia do Niego całego miasta.

Przyjmijcie tę zaskakującą wiadomość, że to Ojciec was szuka i czeka odpowiedzi - waszego uwielbienia. Nie bójcie się tego słowa, jakkolwiek dziwnie brzmi w uszach świata, ponieważ zostaliście wezwani, jak Abraham, do "innego kraju". Zostawcie za sobą starą ziemię, która was utrzymywała i wejdźcie w pasjonujący kontakt z Jezusem i Jego królestwem, w którym, jak pragnął tego Benedykt z Nursji, nic nie jest większe od Jego miłości, które zamienia w rzeczywistość to, co głosi psalm: "Łaska twoje lepsza jest od życia!" (Ps 63,4)

5. Trzymając za rękę Samarytanina

Gdyby Samarytanin ujął nas za rękę, co by nam powiedział, gdzie zaprowadził?

Zamiast go słuchać (wydaje się być człowiekiem małomównym), poświęćmy czas na kontemplację sceny opisanej przez Jezusa, pamiętając, że ikona nie jest odbiciem tego, co już przeżyliśmy czy kim jesteśmy, lecz pokazaniem Innego, tego, kim jeszcze nie jesteśmy, odległością, jaka nas dzieli od nawrócenia i jaką musimy pokonać, że stawia nas wobec spojrzenia, jakie winniśmy skierować na siebie i pozwala dojrzeć prawdziwe oblicze bliźniego.

Czy ta ikona odsłoni także wnętrze Jezusa, który wymyślił swą opowieść i - nie mając takiego zamiaru - "nakreślił" w niej kilka swoich cech? Czy nie stałaby się Jego arcydziełem, obrazem, dzięki któremu przeszedłby do historii i pozostał w pamięci, gdyby tylko o to chodziło?

Zacznijmy od przyjrzenia się scenie, tak jak gdybyśmy byli tam obecni:

Przede wszystkim zaskakuje nas świadomy realizm autora, nie szczędzi on barw ciemnych: atak bandytów, człowiek obrabowany, powalony na ziemię i pół martwy, dwóch przechodniów, należących do "elity" i dbających o dystans (trudno nie pamiętać o współczesnym bandytyzmie, zapomnianych ofiarach, obojętności tych, którzy przechodzą obok i nas samych, wymijających, zajętych własnymi sprawami...)

A kiedy historia chciała nas przekonać, że do zła należy ostatnie słowo i że niczego już nie da się naprawić, narrator nagle ukazuje na horyzoncie nową sylwetkę, poprzedzając ją małym zwrotem gramatycznym: "zaś pewien Samarytanin...". To "zaś", czyli "ale", "lecz", wprowadzone tutaj zapowiada jakieś przeciwstawienie. Pytamy więc, jaką siłę sprzeciwu może on zaprezentować pośrodku owego świata, który zdaje się wysyłać jedynie znaki opanowanych żądzą posiadania, obsesji na punkcie dbania o siebie, nie niepokojoną nieświadomość, gdy liczne narody pogrążają się w milczeniu? Czy to małe "zaś" nie mówi nam nic o tym, jak Jezus patrzy na historię i jak z Jego niezłomnej nadziei rodzi się potężna moc sprzeciwu, choć pozornie tak słabego?

W rzeczywistości, pośrodku tylu znaków śmierci, Samarytanin, który pojawia się na scenie, nie wydaje się mieć wiele możliwości działania. Nie przynależy do jakiegoś centrum władzy, która by go chroniła i zapewniała prestiż czy wpływy; jest cudzoziemcem, podróżuje sam i nie posiada niczego poza torbą i osłem. Ale ma wyostrzony wzrok i serce, które bije rytmem Innego.

Podejmuje rzecz jednocześnie zwykłą i niecodzienną, zbliża się do człowieka leżącego na ziemi. Kiedy inni przeszli mimo, bez śladu troski o opuszczonego, Samarytanin wzruszył się losem poranionego i poczuł się odpowiedzialny za jego los. Konieczność podania ręki człowiekowi w potrzebie okazała się silniejsza od własnych planów, dlatego zatrzymał się. Troska o zagrożone życie innego wyzwoliła w nim to, co w człowieku najlepsze: ja wolne od siebie samego. Był cudzoziemcem, którego żadne więzi rodzinne czy solidarność etniczna nie obowiązywały do zaopiekowania się kimś innym. Tym, który się zatrzymał, by udzielić pomocy, to podróżny, który zsiadł z osła, zmienił swoje plany, uklęknął obok obcego człowieka; to heretyk, który zachował się jak brat wobec brata, i który umiał wyczytać w przykazaniach: "nie będziesz zabijał", zrobisz wszystko co możesz, by inny żył.

A jeśli w tym geście tak całkowicie innym kryje się sekret naszej najgłębszej tożsamości, jeśli pokazuje nam, gdzie zaczyna się cześć, o której mówi Samarytanka? Bycie, pośrodku świata, znakiem, który kwestionuje zwiększanie stanu posiadania, znakiem tak ubogim jak żłóbek albo pusty grób, obecnością, która uznaje wartość i godność tych najmniejszych?

Mała kłoda rzucona pod nogi w dziedzinie logiki neoliberalnej, marzyciele chodzący po ziemi, przywiązani do nawiązywania żywych kontaktów, pełni nadziei i nie rezygnujący w obliczu rzeczywistości, zdolni odkrywać możliwości przemiany i wyobrazić sobie "inny możliwy świat". W świecie Samarytanina dominowała, podobnie jak i dziś, inna logika: "Jeśli się zatrzymasz, aby zaopiekować się nieznajomym, na pół umarłym, stracisz wszystko: swoje plany, swój spokój i czas, swoją oliwę, wino i pieniądze". Lecz w reakcji Samarytanina zwycięża logika Jezusa: "Nie wymierzaj ani nie obliczaj, poddaj się miłości: to inni ustalą twoją tożsamość właśnie w chwili, kiedy miałeś wrażenie, że tracisz życie".
Zatrzymajmy się przy człowieku pół umarłym

Ten, który znajduje się w centrum owej sceny, sądzi, że dla Jezusa było rzeczą naturalną patrzeć na sprawy od dołu, oczami tych, którym żyje się źle, którzy mają gorsze warunki życiowe. Jezus, Ten, który urodził się na wsi, w okolicach Betlejem, i który umrze poza murami Jerozolimy, nie ma poczucia przynależności do miejsca i rozbija swój namiot tam, gdzie nikt na niego nie czeka: pomiędzy wydziedziczonymi, nędzarzami i wykluczonymi, tam, gdzie kończy się wszelka nadzieja. Znajdziemy go zawsze na zewnątrz, wśród tych, których świat odrzucił daleko od siebie.

Samarytanin zawiózł rannego do gospody, "Miej o nim staranie" - powiedział do gospodarza. Jest w tym geście i w tych słowach ciepło i pewna powolność, tak kontrastowe z naszym pośpiechem i niecierpliwością w oczekiwaniu na natychmiastowy skutek. Ludzki wymiar owego "starania" może naznaczyć nasze kontakty we wspólnocie, rozbroić nas i przezwyciężyć pewną sztywność, jaka czasem przyćmiewa nasz celibat, i pozwolić na okazywanie serdeczności.

Spójrzmy na nowo na człowieka pół umarłego, bez pomijania pytania, które nas nachodzi: czy życie zakonne nie jest czasami odpowiedzialne za "pół umarłych" niektórych swych członków. Szczerość domaga się przyznania, że istnieje życie zakonne "przeciętne", nie mające wiele wspólnego z rozkwitem i szczęściem, życie poddane funkcjonowaniu instytucji, sparaliżowane bezwładem nie do usunięcia czy tradycjami niepodlegającymi zakwestionowaniu, puste, w którym inicjatywa czy spontaniczność są wyciszane, rzadko zaproszone do samodzielnego myślenia, wyrażania swobodnie swoich opinii, sprzeciwów, pragnień czy marzeń. Można by je z pewnością zakwalifikować jako "nie-życie - nie-zakonne", życie, które rodzi "członków obumarłych", gdy tymczasem ci, którzy tam przyszli, szukali życia w obfitości, jakie obiecał Żyjący.

Patrzymy nadal na człowieka pół umarłego i pocieszamy się wiedzą, że ten, kto sprzyja żywej połowie swojej osoby, wybiera życie. Ku naszemu zaskoczeniu zdajemy sobie nagle sprawę, że to właśnie pół umarły, z powodu swej niemocy, ma moc objawić Samarytaninowi zdolność do współczucia, które czyni go podobnym Bogu.

A może właśnie to, co odczuwamy w sobie jako "pół umarłe", osobiście czy instytucjonalnie, ma na celu pokazanie nam wymiaru naszej egzystencji, którego nie znamy? Może sytuacje wzrastającej słabości, umniejszenia i utraty są "posłańcami", którzy ogłaszają nam nowość w naszym życiu? Nigdy byśmy ich nie wybrali i nadal żałujemy czasów, gdy byliśmy silniejsi, młodsi, wpływowi. Wielokrotnie idziemy w odwrotnym kierunku, a nasz opór wobec zubożenia zamienia się w źródło duchowej depresji, która blokuje nasze projekty i przeszkadza być szczęśliwymi i twórczymi. Nasza nadzieja co do przyszłości Boga w życiu zakonnym jest "na pół umarła", a myśmy już weszli w układy z "herezją uczuciową", która w danej chwili jest bardziej niebezpieczna od wszelkiej inne herezji: Bóg nie ma już nic do zrobienia w tym świecie, w tym Kościele, w tym Zgromadzeniu apostolskim. Nie ma co oczekiwać czegoś nowego. Nie wypowiadamy się w ten sposób, ale to tkwi w naszej podświadomości, bardzo subtelnie, i podcina nadzieję. A kiedy dochodzi do kryzysu nadziei, miłość i wiara zaczynają umierać.

Czyż nie potrzebujemy, by wielki Samarytanin, Jezus, zbliżył się do nas, opatrzył nasze rany i wlał w nie oliwę pociechy i wino mocy? Nie stanął przed nami jako ?????? (kairos - czas Bożej łaskawości) i pokazał naszej ułomności "nową drogę", na której siła objawia się w słabości, a życie w śmierci? Czy nie nadeszła godzina okazania całkowitego zaufania Bogu, który pragnie uczynić coś nowego z naszym ubóstwem, a nawet z naszymi brakami, i zgodzić się na to, by być w Kościele "nosicielami znaków Jezusa", realnością słabą, zawsze kruchą i nigdy nie wykończoną?

Jeśli jednak nie zdecydujemy się przeżyć do końca tych śmierci, do których jesteśmy prowadzeni, i nie znajdziemy w tym "szczęścia", nie pozwolimy, by zaczęło się życie, pragnące narodzić się dzięki owym doświadczeniom. Chodzi o koncentrację na tym, co istotne, o odrębny, nasz własny sposób przeżywania naszych relacji, o oparcie się na idei inter-kongregacji, o miejsce dla laikatu i lepsze zrozumienie, czym jest wzajemność i współpraca.

Czy potrafimy sobie wyobrazić, co stałoby się z kongregacją (a zaczynamy już mieć cenne na to przykłady), która przestałaby się bać o swoją przyszłość i złożyła w dłonie Boga drogocenną perłę swego charyzmatu? Nie dlatego, by się nim więcej nie zajmować i zrezygnować z życia nim, ofiarowując go innym, lecz dlatego, by uczynić go bardziej nośnym w dziele poszukiwania Królestwa; i nie dlatego, by zapewnić sobie za każdą cenę własne przetrwanie. Czy umiemy marzyć o uwolnieniu wszystkich energii, które takie zaufanie wywołałoby, i o "nowym", płynącym stąd, że już nie obwiniamy siebie ani się nie smucimy z powodu zmniejszenia się naszej liczebności jak i z troski o jutro? Bowiem dopiero wtedy zobaczymy, że wszystkie te sprawy nie są nieszczęściem czy dramatem, lecz okazją, równocześnie bolesną i pełną możliwości, by zaufać mądrości Ewangelii, która mówi o tym, co znaczy stracić i zostawić.

Czy nasza teraźniejszość nie daje nam najlepszej z okazji, by przeżyć to oddychając pełną piersią? Natychmiastową konsekwencją takiej postawy, tam gdzie doświadczamy starzenia się życia zakonnego, byłaby wzajemna pomoc w poszerzeniu naszego spojrzenia i naszego myślenia: cieszylibyśmy się, że inne kongregacje, w innych krajach, przeżywają wzrost i rozwój. Taka "pociecha" i taki gest bezinteresowności i oderwania okazałyby się na pewno należącymi do najlepszej tradycji naszych założycieli i stałyby się jednym z nowych znaków, jakich szukamy: nic mniej jak przezwyciężenie ciasnoty naszego spojrzenia i zgoda na to, by nasze serca biły w rytm powszechności Kościoła!

Czy to trudne: działać w oparciu o taką wiarę? Na pewno! Ale czy wtedy, kiedy decydowaliśmy się na radykalizm pójścia za Jezusem Chrystusem, ktoś nas zapewniał, że przyszłość będzie łatwa?
Przybywamy wreszcie do gospody

Miejsce naznaczone jest "staraniem", lecz wszystko dzieje się "wewnątrz", w domu, pomiędzy ścianami (w murach instytucji - myślimy my-inni).

Co zrobić, by stworzone struktury stały się "gospodą" na służbie życiu, przestrzenią, w której czujemy się zaakceptowani, ofiarowującą nam stałość i trwanie i zdolną przywracać nam siły, gdy trzeba na nowo wyruszyć w drogę? Co zrobić, by nie zapomnieć, że racją jej istnienia jest wytworzenie "przynależności jednoczącej" i ofiarowanie struktur i przestrzeni spotkania? Jak zachować pamięć o tym, dlaczego powstały, gdy tymczasem twórczy poryw założycieli widział je jako giętkie i wyobrażał sobie, że pozostaną otwarte.

W gospodzie nie ma znaczenia, czy znajdujemy się na "pierwszej linii", czy też poświęcamy się wyrabianiu sandałów, aby inni mogli wyjść na spotkanie z tymi, którzy nas potrzebują, lub tłoczymy oliwki czy wyrabiamy wino, by inni mogli opatrywać ich rany. Niektórzy będą musieli poświęcić się ściganiu bandytów, zagrażających słabym, tworzeniu "samarytańskich sieci komunikacji", które nagłaśniają, protestują, nawiązują kontakt z "dysydentami", którzy wzdłuż i wszerz naszego globu próbują stawić czoła fatalizmowi ekonomii, obmyślają jej modele oparte na solidarności i z wszystkich sił, na miarę wszelkich możliwości, próbują tworzyć ład świata pozwalający egzystować wszystkim i każdemu. Inni poczują się przynagleni do troski o naszą planetę "na pół umarłą" i do obrony jej przed niszczycielami. Inni jeszcze ofiarują swój czas i zdolność słuchania młodym i tym, którzy poszukują sensu i pukają do naszych drzwi, albo poczują się wezwani do dialogu z innymi religiami czy nawet do głoszenia na wzgórzach imienia Jezusa.

Misja naszej gospody nie polega jedynie na staniu na straży naszego dziedzictwa i umacnianiu więzi, lecz przede wszystkim na doprowadzeniu do tego, by sprawa człowieka tak jak sprawa Boga była dla nas równie ważna i byśmy poczuli się żywym organizmem, który służy poranionemu światu.
6. Trzymając za rękę uczonego w prawie

Gdyby Uczony wziął nas za rękę, co by nam powiedział i gdzie zaprowadził?

Może do swego stołu, przy którym pracował, zarzuconym zwojami manuskryptów i komentarzy Tory, i opowiedział, jak od dzieciństwa przywykł do skrupulatnego wypełniania Prawa i nie przekroczył go świadomie ani razu. Interesowało go, jak dojść do życia życiem "wiecznym", to znaczy "prawdziwym", nie ograniczonym czasem, słabością, przypadkowością kontaktów, - życiem pełnym, głębokim, przeobfitym... Aby to życie znaleźć poświęcił się prawu, studiom i badaniu, i związał z innymi uczonymi, by dyskutować i zapisywać swoje odkrycia na pergaminach, które zazdrośnie przechowywał.

Mistrz nauki, osiągnąwszy wpływ i autorytet, najlepsze lata swej młodości spędził nad Pismem, lecz jego nauczanie, w którym już dominował, zamieniło się w ciężar, który go paraliżował i zamykał w sieci coraz bardziej skomplikowanych argumentów i subtelnych dygresji.

Słyszał o jakimś wędrującym Galilejczyku, otoczonym grupą uczniów i pozostawiającym po sobie jakąś przestrzeń radości i wolności. Zdecydował się zwrócić się do niego: może istnieje jakiś tekst Tory, którego nie znał, a który komentowali uczeni z galilejskich synagog, i który mógłby poszerzyć jego wiedzę na temat poszukiwanego przezeń prawdziwego życia. Zaciekawiony i arogancki (Czyż może być co dobrego z Nazaretu!) zadał pytanie i stwierdził rozczarowany, że Jezus odsyła go do Prawa, które przecież dobrze znał. Monotonnie wyrecytował tekst, powtarzany tysiące razy w pamięci: "Będziesz miłował Pana, Boga swego, całym swoim sercem, a swego bliźniego jak siebie samego." Zirytowany obrazem swojej przeciętności zdecydował się sprawdzić wiedzę Galilejczyka i zapytał: "A kto jest moim bliźnim?"

I wtedy, wyznałby, nastąpiło zaskoczenie. "Zamiast posłużyć się znanymi wyjaśnieniami ten dziwny mistrz zaczął opowiadać zadziwiającą historię, która nie miała nic wspólnego z moją wiedzą. Wszystko było w niej inne: osoby, które szanowałem i podziwiałem, kapłan i lewita, zdyskwalifikowani; imię Boga nie wymienione, jedyna, daleka aluzja do Prawa (zakaz dotykania trupa), wyraźnie pomniejszonego. A przede wszystkim zakończenie, dla mnie nie do przyjęcia: zaproponował mi, jako wzór postępowania i nauczenia się, jak być bliźnim, Samarytanina, heretyka i odstępcę.

Chciałem uciec, lecz ten nieznajomy zatrzymał mnie za rękę i doprowadził do skrzyżowania, na którym znajduję się dotąd: zaprasza mnie do pozostawienia za sobą wszystkich dotychczasowych dróg i zapuszczenia się na inną, całkowicie nieuczęszczaną i pełną niewiadomych. Nie prosił o porzucenie dotychczasowego dziedzictwa, lecz o stworzenie, razem z nim, czegoś nowego i oryginalnego.

Moja dawna wiedza i pewność zaczynają wydawać mi się bez wartości, na samą myśl o tym dostaję zawrotu głowy. Jestem pełen obaw i niepokoju, ponieważ, chociaż tego nie chcę, zaczynam porównywać Samarytanina z kapłanem i lewitą, symbolami postaw, które poprzez długie lata kształtowały moje przekonania. Ze zdziwieniem zdaję sobie sprawę, że ich wymowa zaczyna się zmieniać: ich życie wydaje mi się drętwe i bezowocne, wypowiadają się w języku martwym, który już nic nie mówi, patrzę na nich jako na ofiary konwencjonalnych czy umarłych obyczajów, autorów pustych dyskursów - ateistów mówiących o Bogu. Zrozumiałem, dlaczego w opowieści Jezusa wyminęli człowieka pół umarłego: mieli serce zimne i obumarłe, niezdolne do zareagowania w sytuacji nieoczekiwanej i do uwolnienia się od rutyny. Znali, tak jak ja, na pamięć przykazanie miłości bliźniego, lecz nie było kontaktu pomiędzy głową i sercem. Uciekli od prawdziwego bliźniego, zlekceważyli go.

Powoli wzrasta we mnie poczucie, że życie, którego szukam, nie jest związane z prawem, świątyniami, rytami, budynkami czy obyczajami, lecz ze słowem, w którym Jezus zamknął całą wymowę swej opowieści: współczucie. Rozkaz, jaki otrzymałem: "Czyń podobnie!" tkwi we mnie i stoję pomiędzy powrotem do znanego świata moich przekonań, nabytych z książek, a nawiązaniem kontaktu z ludźmi z krwi i kości i odkrycia, że to w pobliżu wydziedziczonych można dowiedzieć się, czym jest życie wieczne."

A gdybyśmy mieli odwagę spojrzeć, jak w zwierciadło, na postać Uczonego? Gdyby jego słowa położyły jedno imię na naszym zwyczaju uciekania w świat jałowych teorii, w zadowolenie z nieodpartych deklaracji, w spokój życia zorganizowanego, regularnego i sztywnego, pod opiekę niezmiennego rozkładu zajęć i ścian, często niewidocznych, chroniących nas od zgiełku życia, które dzieje się daleko od nas, od łez, krzyku, śmiechu czy nadziei tych, którzy żyją i umierają poza naszym światem?

Co zrobić, by przygoda, jakiej doświadczyliśmy pewnego dnia, zrodzona z gorącej miłości do Jezusa i jego Królestwa, nie poszła w kierunku chłodnego umiarkowania i nie przeobraziła się kiedyś w nudne wypełnianie zobowiązań?

Doświadczamy frustracji z powodu małych osiągnięć w poszukiwaniu pełni życia, tego, w którym pragnęliśmy zanurzyć własne życie: czujemy się zmęczeni słowami bez znaczenia, i pragniemy widzieć, dotknąć, odczuć; osiągnęliśmy pewien stopień nasycenia deklaracjami, dokumentami i teoriami na temat naszej tożsamości, gdy tymczasem ważne jest nie to, co głosimy, lecz to, czym żyjemy. Czy nie jesteśmy na drodze zmarnotrawienia naszej energii na rzecz zachowania obrazu Życia Zakonnego i jego form historycznych, które przecież powstały jako podlegające dyskusji i tymczasowe? Czy nie nadeszła chwila skończenia z powtarzaniem tego, co robiliśmy dawniej i otwarcia się na to, co stoi przed nami, na nowe, tworzone przez Ducha Świętego? Może potrzeba nam rady Uczonego:

"Opuście wasz świat rzeczywistości wirtualnych, jak ja otrząsnąłem pył z moich papierów...Wyłączcie, chociażby na moment, komputery, w których przechowujecie zazdrośnie projekty organizacyjne, regulaminy, plany socjalne czy duszpasterskie i wyjdźcie na ulice i place, aby posłuchać ludzi prawdziwych i poszerzyć przestrzenie kontaktu z nimi. Nie unikajcie dróg niebezpiecznych, ponieważ nowe pojawia się zawsze z dala od miejsc pewnych, chronionych i konwencjonalnych.

Otwórzcie się na duchowość podlegającą zmianom i na niepewność, bez postawy obronnej, zaryzykujcie zapomnienie wielu starych praktyk i nauczcie się na nowo cichego okazywania rzeczywistej miłości, bo to dzięki temu wasze życie nabierze blasku, a nie dzięki monotonnym proklamacjom. Niech was bardziej pociąga odkrywanie konieczności, niż zabezpieczenie środków, bardziej formułowanie odpowiedzi, niż powtarzanie zasad, podejmijcie zagadnienia podstawowe, jakie nurtują wielu: życie, śmierć, miłość, prawda, pokój, przyszłość ziemi. Nie zawracajcie sobie głowy standartowymi odpowiedziami, które się przeżyły, i nie pozwalajcie na to, by sparaliżowało was zniechęcenie: "Właśnie dlatego, że sprawy nabrały dużo większej powagi, nadzieja jest dozwolona".

Nie załamujcie rąk z powodu niedostatku waszych wysiłków na rzecz przemiany waszego życia: mnie również nie udało się osiągnąć własnymi siłami tego, czego szukałem: cieszcie się, jeśli nie znaleźliście właściwych słów na określenie waszej tożsamości: Samarytanin nie potrzebował żadnego, by zbliżyć się do zranionego i zająć się nim. Po prostu to zrobił.

Nie próbujcie się wymknąć, kiedy życie postawi was wobec niepewności czy kryzysu, niezgody czy zerwania, zawieszenia przywilejów, które was podtrzymywały, ponieważ dopiero wtedy, gdy zrezygnujecie z określenia siebie poprzez porównanie z innymi, objawi się to, co w was najbardziej autentyczne.

Życie, które wybraliście, nie jest kodem etycznym ani opowieścią założycielską, lecz pasją, przygodą, ryzykiem, drogą do przebycia z otwartymi oczami i uszami, w którym jedyną busolą prowadzącą do celu jest miłosierdzie i tkliwość.

Pozwólcie, jak to było w moim wypadku, by wstrząsnęło wami polecenie: "Idź i czyń podobnie". Przed wami otwarte szeroko bramy uwielbienia i współczucia, wiodące do "życia wiecznego". Będziecie szczęśliwi, jeśli wybierzecie taką drogę."
Trzymając za rękę Pierwszego Garncarza

Jak na kapitelu z Nazaretu Ktoś dzisiaj bierze nas za rękę, by nas pociągnąć za sobą i uczynić swoimi uczniami, pałającymi miłością do Niego i do jego świata.

Przychodzi do nas z nieodpartą siłą źródła bijącego na Życie wieczne i zamierza pociągnąć do tego uwielbienia, na które czeka Ojciec - całkowitości naszego oddania z miłości i relatywizowania całej reszty, gdy chodzi o sprawy Królestwa.

Staje się nam bliski, by uleczyć nasze rany i wziąć na siebie nasze ograniczenia. Zaprasza do pójścia z Nim tam, gdzie życie jest zagrożone, i do zaufania sekretnej mocy współczucia i upartej nadziei. Ponieważ On, który widzi już kłos w ziarnie rzuconym w ziemię i słucha płaczu dziecka, które się rodzi, gdy niewiasta rodząca krzyczy z bólu (J 16,21), odkrywa nam możliwości życia, ukryte tam, gdzie śmierć zdawała się zaznaczać ostatni swój ślad.

On jest Dawcą wody żywej, Samarytaninem opatrującym nasze rany, Zwycięzcą nad śmiercią, Garncarzem nadającym glinie stworzenia kształt nowy.

Szczęśliwi będziemy, jeśli pozwolimy się pociągnąć i poprowadzić.

Dolores Aleixandre rscj

 

© SACRE COEUR - ZGROMADZENIE NAJŚWIĘTSZEGO SERCA JEZUSA